Autor Wiadomość
yadire
PostWysłany: Śro 18:23, 27 Wrz 2006    Temat postu:

Aż się głupio przyznać, ale normalnie zapomniałam... Oj, ja niedobra.

VIII
Opowieść wigilijna - część pierwsza.

Wijące się serpentyny strzelające z pochodni na ścianach nieogarniętym strumieniem. Lodowe konfetti zmieniające się powoli w różnokolorową breję na parkiecie. Strzępy kolorowego materiału i kawałki połamanych obcasów. Tak mniej więcej wyglądała Wielka Sala po balu siódmoklasistów.
- Skrzaty zaraz się za-aaa to wezmą. - Lora nie powstrzymała ziewnięcia, patrząc na pobojowisko. - Idziemy, co?
Aislin siedziała na krześle, masując obolałe stopy.
- Gdzie ty zniknęłaś na cały wieczór? - zapytała Lora, nie patrząc na przyjaciółkę.
Policzki dziewczyny poczerwieniały. Lora pokiwała głową ze zrozumieniem.
- Pewnie nasz rudy przyjaciel znów dawał ci się we znaki.
Lin mruknęła coś pod nosem i wstała. Lora, wcale nie zdziwiona jej milczeniem, raz jeszcze spojrzała na salę i ruszyła za Lin. Po takim wieczorze przyda się trochę snu.

"Grupa dekoratorów przeszła chyba samą siebie" pomyślała Aislin, wchodząc do sali. Choć uczestniczyła w przygotowaniach, efektu końcowego nie doczekała. Nie widziała wcześniej szklanych pochodni połyskujących jasnym, prawie białym ogniem. Kiedy podeszła, dostrzegła z zaskoczeniem, że dekoracja wykonana jest z lodu. Kilka godzin temu sufit Wielkiej Sali zasnuty był, jak niebo na zewnątrz, ciężkimi chmurami. Teraz na granatowym niebie lśniły gwiazdy. Stoły czterech domów znikły, zastąpiły je kilkuosobowe stoliki, ustawione w okręgu dookoła parkietu.
Podchodząc z trudem do swojego miejsca - mówiła Lorze, że te obcasy trzeba usunąć, ale ona nie dała się przekonać - pośliznęła się na małej kulce. Przed upadkiem uratowała ją Lora, w ostatniej chwili chwytając ją za rękę.
Wdzięczność, która wykwitła na twarzy Lin, po chwili zmieniła się w zdecydowanie antagonistyczne uczucie. Kiedy podniosła wzrok, patrzyły wprost w ciemnobrązowe oczy najstarszego Weasley'a.
- Zabiję cię - syknęła przez zaciśnięte zęby do Lory.
Całe to "przedstawienie", jak bal określała Hazel - z którą Lin zadziwiająco szybko znalazła wspólny język - przebiegał w miarę spokojnie. A przynajmniej mieścił się w granicach oczekiwań Aislin. Do czasu.
Dochodziła jedenasta. Lora już dawno gdzieś przepadła, zostawiając pogrążone w rozmowie Lin i Hazel.
- Wiesz, ja wcale nie miałam zamiaru brać w tym wszystkim udziału - Hazel machnęła ręką, wskazując na parkiet. - To Bill mnie namówił. Pewnie żeby ta jego Krukonka była zazdrosna. - Urwała nagle, spoglądając gdzieś w bok.
Aislin zamarła na chwilę. Przypomniały się jej notatki Eloise. Ona się w nim podkochiwała! To by wiele wyjaśniało. Na przykład minę tej Gryfonki, kiedy Lora i Lin przysiadły się do ich stolika. Ten mord w piwnych oczach...
Nie przesadzaj, nie ona jedna cię nie lubi - odezwał się wewnętrzny głosik.
- Hazel, zatańczymy? - Wysoki blondyn, znany Aislin z widzenia, podawał dłoń dziewczynie.
Hazel odetchnęła z ulgą. "Zanim coś powiesz, pomyśl. Zwłaszcza dziś."
- Jasne! - Podała chłopakowi rękę, uśmiechając się szeroko gdy zobaczyła zbliżającego się Billa. Minęła go lekkim krokiem, w ogóle na niego nie patrząc.
Aislin przeciągnęła się, rozprostowując obolałe nogi. Pięciocentymetrowe obcasy nieprzywykłym stopom mogą nieźle dać się we znaki. Aislin na własnej skórze to odczuwała.
- Może je zdejmiesz?
Aislin błyskawicznie podciągnęła nogi pod krzesło i usiadł prosto. Bill przysunął jedno z krzeseł bliżej i usiadł obok.
- Polubiłyście się z Hazel? - spytał zdziwiony.
- Właściwie to się za bardzo nie znamy - mruknęła Lin i porwała ze stołu szklankę z rurką.
Łyknęła potężnie i zakrztusiła się. Cokolwiek znajdowało się w tej szklance, nie nadawało się do picia. Chyba że ktoś miał kompletnie nieczułe gardło i przełyk.
Bill podał jej sok dyniowy.
- I jak mam cię nie lubić, skoro mnie ciągle ratujesz? - mruknęła bardziej do siebie niż do Bila..
- To może po prostu mnie polub? - Lin musiała w tej chwili przyznać rację głosikowi, który oznajmiał, że uśmiech tego chłopaka jest uroczy.
Sama nieświadomie też się uśmiechnęła. To najwyraźniej ośmieliło Billa, bo poprosił ją do tańca.
- Chyba nie - zaoponowała niepewnie. - Te buty nie są zbyt... Co ty robisz?!
Bill klęknął przed nią, zwracając tym uwagę przechodzących dziewczyn.
- Skoro to jedyny powód... - Zdjął pantofelek z jej nogi. - ...to jakoś temu zaradzimy - dokończył, zdejmując drugi.
Lin zacisnęła usta. Oczyma wyobraźni widziała uśmiechy Liz i Eloise. A w myślach słyszała ich docinki.
A jak długo jeszcze będziesz się z nimi widywać? Sześć czy siedem lat?
"No nie... Tylko jakieś sześć miesięcy..."
Wiem. To była taka ironia.
- To jak z tym tańcem?
Nawet nie próbuj odmawiać!
- Zresztą... - Bill wzruszył ramionami. - Co ty masz do gadania?
Lin gotowa była przyznać, że ten szelmowski uśmiech już gdzieś widziała. No tak, Lora.
The Banshees, bardzo popularna grupa muzyczna, w swoim repertuarze posiadała głównie piosenki skoczne. Ballad zasadniczo nie lubili, choć prawa rynku (i wydawca) nakazały im kiedyś jedną nagrać. I właśnie wtedy, gdy Bill Weasley namówił do tańca Aislin Wild, The Banshees zdecydowali się ją zagrać.
- Dobry znak, nie? - mruknął Bill, przytulając ją do siebie.
Aislin od tej bliskości aż zrobiło się gorąco. Początkowo poruszała się sztywno jak kłoda, ale w końcu ośmieliła się objąć chłopaka. Położyła głowę na jego ramieniu i tak kołysali się razem w rytm smętnej melodii, nie dostrzegając smutnego spojrzenia Hazel, szerokiego uśmiechu Lory i zaskoczonej miny Charliego Weasleya*.

Aislin chłodziła rozpalone policzki w otwartym oknie. Na dworze powoli się przejaśniało. Do wschodu słońca pozostało co prawda sporo czasu, ale czerń nocy ustępowała już powoli szarości poranka.
Święta bez śniegu.
- Herezja.
Lin chuchnęła w skostniałe z zimna dłonie. Nie zamykając okna podeszła do szafy i z samej góry ściągnęła kolorowy plecak. Jednym ruchem różdżki spakowała najpotrzebniejsze ciuchy i ruszyła do łazienki.
Chętnie wzięłaby gorącą kąpiel w poziomkowej pianie, ale za godzinę miała statek i musiała się spieszyć. Dlatego ograniczyła się do szybkiego prysznica.
Wyszła, starając się nie trzaskać drzwiami. Miała wyjątkowo dobry humor i nawet Liz nie mogłaby jej go popsuć. Jednak lepiej, żeby nie miała do tego okazji. Ogień w kominku dawno wygasł, wznieciła go zaklęciem.
"Niech mają" - uśmiechnęła się.
Pod oknem skrzaty ustawiły sporych rozmiarów choinkę. Nie przyozdobiły jej, wiedziały, że Krukoni wolą zrobić to sami. Lin włożyła pod drzewko paczkę owiniętą w czarno niebieski papier.
Nie ociągając się dłużej zeszła na dół. Przechodząc przez hol nie mogła się powstrzymać, żeby nie zajrzeć do Wielkiej Sali. Pomieszczenie, jeszcze kilka godzin temu przypominające arenę po walce olbrzymów, teraz wyglądało jak co dzień.
"Te maluchy są naprawdę niesamowite..."
Stała tak jeszcze chwilę, wspominając wczorajszy wieczór. Wkrótce ruszyła szybkim krokiem do wyjścia. Musiała przejść prawie kilometr, zanim mogła bezpiecznie się teleportować; choć w jej wypadku określenie "bezpieczna teleportacja nie miało racji bytu.
Blackowl
PostWysłany: Wto 22:27, 26 Wrz 2006    Temat postu:

Miałam dziś okazję na romans nie przyprawiający o mdłości i sięgnęłam po to. Nie zwiodłam się. Lin jest świetna! Robi dokładnie te same błedy w życiu prywatnym co ja!
łatwo się z nią utożsamić. No i w dodatku najprzystojniejszy z braci Weasleyów... mrau!
Lubię takie opowieści, niby wiem jak to sie powinno skońćzyć, ale tyle mam radochy z czytania tego...
Czekam na nastepną część!!!
yadire
PostWysłany: Pon 11:59, 28 Sie 2006    Temat postu:

VII

- Długo cię nie było.
Hazel ogrzewała dłonie przy kominku.
- Czekałaś na mnie? Niepotrzebnie.
Przeklinał w duchu, że po treningu zamiast udać od razu do wieży, zawędrował do sowiarni. Właściwie życzenia mógł równie dobrze wysłać rano, ale... Bądźmy szczerzy. Sowiarnia znajduje się niedaleko wieży Krukonów.
Choć spędził sporo czasu w cieple, teraz zaczął dygotać. Przemoczone ciuchy zrobiły swoje.
Nie uszło to uwagi Hazel.
- Przeziębiłeś się! Wiedziałam! Jak tylko weszli...
Położył jej palec na ustach.
- Cicho, obudzisz wszystkich.
- Przecież ty się cały trzęsiesz! Idziemy do skrzydła...
Znów ją uciszył.
- Nigdzie nie idę. Mi jest tylko zimno, a ty zaraz panikujesz.
- Bo ja... - Nie dokończyła.
Spuściła głowę, ale chwilę później uśmiechnęła się do niego.
- Odprowadzić cię?
- Sam dojdę. Ty też już się kładź.
Hazel odprowadziła go wzrokiem. Od jakiegoś czasu ich kontakty nie były takie, jak dawniej. Przełom nastąpił trzy tygodnie temu, kiedy tu, przed tym kominkiem pożegnała się z rojeniami. Ile razy potem rozmawiali? Może ze trzy, choć oboje unikali swoich spojrzeń.
Było jej ciężko. Zresztą – komu by nie było? Straciła nie tylko swój ideał, ale i najlepszego przyjaciela. Niełatwo się z tym pogodzić. Zwłaszcza, jeśli ktoś – jak Hazel – nie umie dogadać się z dziewczynami. Samotność wieczorów w pokoju wspólnym czy bibliotece dokuczała jej bardziej niż złamane serce.
Otworzyło się okno i do pokoju wdarł się wiatr. Płomień na kominku zamigotał i zgasł.
- Chyba czas spać.
Kiedy weszła do góry, zatrzymała się pod drzwiami męskiej sypialni. Nie dobiegał zza nich prawie żaden dźwięk, poza pochrapywaniem któregoś z chłopaków.

Jak się rano okazało – Hazel miała rację. Po wieczornym spacerze Bill nabawił się przeziębienia. Obudził się z bólem głowy, czuł też, jakby w gardle miał pustynię.
W sypialni panowała cisza.
- Ej, gdzie... - Gardło odmówiło mu posłuszeństwa.
Na zewnątrz rozległy się kroki i ktoś otworzył drzwi.
- Nic nie mów.
Po pokoju krzątała się Hazel. Otworzyła szafę i wyciągnęła z niej ciepły sweter.
- Nałóż na piżamę, na pewno Poppy zatrzyma cię na jakiś czas.
Kiedy Bill się ubierał, Hazel pozbierała rzeczy z podłogi. Jej uwagę przykuł długi, fioletowy przedmiot, który najlepiej opisywało słowo glutek. Skrzywiła się, kiedy galaretowata masa oblepiła jej dłoń, owijając się niczym wąż dusiciel. Gdy udało jej się od tego uwolnić, zaścieliła łóżko, mimo wyraźnych sprzeciwów Billa.
- Idziemy.
Bill Weasley, prefekt naczelny Gryffindoru, podreptał za nią grzecznie, choć za duże spodnie i jaskrawo czerwony sweter nie poprawiały jego samopoczucia.
Hazel szła pół kroku przed nim, nie odzywając się ani słowem. W pamięci wciąż miała pucołowatą twarz tej Krukonki, która sprzedaje gazetkę. Jak ona się nazywała? Miała takie dziwne imię... Lorelai? Chyba jakoś tak to leciało. Dotąd piekły ją policzki na wspomnienie rozmowy, jaką podsłuchała leżąc w łóżku. Wynikało z niej, że znajomość Billa i jakiejś Krukonki "ewoluowała". Cokolwiek to oznaczało, nie mogło to być nic dobrego.
Bill również nic nie mówił. Nawet jeśli miałby coś mądrego do powiedzenia, nie byłby w stanie tego dokonać. Chciał jej na przykład podziękować, że prowadzi go prawie niezaludnionym korytarzem. Chciałby też przeprosić... choć nie do końca wiedział za co. Żeby tylko było jak przedtem.
Nie zdążył nawet chrypnąć. Stali już przed drzwiami królestwa madame Pomfrey.
- Kochaneczki, co się stało?

***
- Gdzie wczoraj byłaś?
Aislin zamrugała powiekami, kiedy oślepiło ją światło słoneczne wpadające przez okno. Obok jej łóżka stała Eloise i oskarżycielsko celowała w nią palcem.
- I z kim? - dodała Liv, miętosząc w dłoniach zielony materiał.
- A co was to obchodzi? - spytała zaczepnie, starając się nie patrzeć na żadną z nich.
W końcu, z braku innej możliwości, utkwiła wzrok w czarno niebieskiej kołdrze.
- Zresztą nie musisz mówić. I tak was widziałyśmy.
Lin milczała. Do niczego się nie przyzna, one na pewno blefują.
- Tylko kiedy ty już sobie poszłaś, twój chłopak cofnął się i zabrał to - ciągnęła cicho Liv, wskazując na trzymany przedmiot.
Lin poznała. Sweter, który wczoraj zostawiła w tamtej komnacie.
- Oddał go nam, jak się spotkaliśmy na korytarzu. Wiedział, komu go powierzyć.
Odeszły, zasłaniając z powrotem kotary. Zanim wyszły z sypialni, Liv krzyknęła.
- Lepiej się zastanów, czy chcesz z nami współpracować.
Trzask drzwi. Wyszły.
Aislin wrzasnęła z wściekłości. Wiedziała! Wiedziała, że znajomość z tym rudym wypłoszem nie będzie oznaczać nic dobrego. A z miny Liv dało się wyczytać, że dziewczyna nie ma najlepszych zamiarów.
Ktoś odsunął zasłony.
- Lora - Uniosła rękę, żeby osłonić oczy przed słońcem. - Zostaw mnie.
Tamta jednak usiadła na łóżku.
- Nie obchodzi mnie, co wczoraj robiłaś i z kim - zamilkła na chwilę, bo Lin już otworzyła usta. Nie pozwoliła jej nic powiedzieć. - Posłuchaj mnie tylko. I tak zrobisz po swojemu. Ty się zastanów, czego właściwie chcesz. Jeśli zależy ci na nim, to mu to jakoś pokaż. Jeśli nie, nie zawracaj mu głowy.
- Ale to on... - zaczęła Lin, chcąc oddalić od siebie zarzuty.
- Tak, wiem. On ciągle na ciebie wpada. - Lora zmarszczyła brwi. Z tą miną wzrastał jej autorytet. - I za każdym razem, kiedy się spotykacie, zachowujesz się jak z każdym innym facetem?
Wstała i zasłoniła kotary.
Aislin siedziała przez chwilę z otwartymi ustami, próbując zrozumieć sens słów przyjaciółki. Kiedy do niej dotarł, zacisnęła wargi i uniosła głowę.
Bill za często pojawiał się na jej drodze. Przy nim nie wiedziała, jak powinna się zachować. Ten ryży Gryfon wprowadzał w jej życie za dużo chaosu. I ściągał kłopoty.
Zresztą kogo on obchodzi - przekonywała samą siebie, bo w jej myśli znów wkradł się ten uparty chochlik. Swoją przyszłość już zaplanowałam i nie ma w nim miejscu dla rudych Weasleyów. Dla innych zresztą też.
Zresztą i tak trzeba już wstawać.

Wielka Sala nie była zatłoczona. Niewielu siódmoklasistów jadło śniadanie, większość poszła już na zajęcia. Młodsze roczniki dawno siedziały w salach.
Wchodząc, Lin zerknęła na stół Gryfonów. Billa nie było.
- I co, jednak wodzisz za nim oczami? - Piskliwy głosik stawał się nie do zniesienia.
Lora z zapałem skrobała coś na kartce pergaminu. Co jakiś czas zerkała na stół profesorski, obecnie pusty, w poszukiwaniu natchnienia. Zauważyła Lin dopiero kiedy ta zabrała jej sprzed oczu kartkę.
- Wiesz, chyba miałaś rację.
Lora oderwała się od pisania i spojrzała na nią.
- To całkiem normalne. A w czym?
- No... Z Billem, i w ogóle.
Lora zdziwiła się, lecz nie trwało to długo. Zerknęła na stół Gryfonów.
- Widzisz tą dziewczynę z ciemnymi oczami? Siedzi sama, niedaleko wejścia.
Lin powiodła wzrokiem w tamtą stronę.
- To niejaka Hazel Gradery. - Lora wyciągnęła z torby zwinięty pergamin i położyła go na stole. - Znają się od kilku lat, a ostatnio chodziła plotka, że ze sobą kręcą. Do czasu, aż pojawiłaś się ty.
Lin spojrzała na przyjaciółkę z niedowierzaniem.
- A ciebie od kiedy takie plotki interesują?
- Mi one wiszą, ale nasz współlokatorki mają jakieś detektywistyczne zapędy. - Podsunęła Lin pergamin. - Zostawiły to wczoraj w pokoju wspólnym.
Tamta Gryfonka, Hazel, nie wyglądała najlepiej. Podkrążone oczy, blada twarz, włosy w nieładzie... Chyba nie tylko Lin źle spała tej nocy.
- Lin, musisz mi pomóc - zaczęła Lora.
- Nie będę sprzedawała żadnych gazetek!
- Jakich gazetek? Masz mi pomóc w przygotowaniach do balu.
- Balu?! Wybij to sobie z głowy! - Lin prychnęła. - Zresztą szybko sobie przypominasz. W połowie listopada.
- Ale nie masz nic do gadania. Przydzielili cię do mojej grupy odgórnie.
- Maczałaś w tym palce?
- Nie... - Lora wyglądała na zmieszaną. - No, może troszeczkę. Ja im tylko zasugerowałam, że umiesz rysować.
Hazel wstała od stołu i skierowała się ku wyjściu. To przypomniało Lin, że dziesięć minut temu zaczęła się historia magii.
- Muszę iść, jestem spóźniona.
Szła szybko do drzwi. Zdążyła jeszcze usłyszeć krzyk Lory.
- Dzięki, że się zgodziłaś!

***
Wieczór zastał w bibliotece dwie rzadko spotykane ta osoby. Liv Triver przerzucała kolejne księgi z zaklęciami, podczas gdy Eloise Calbot ziewała nad Eliksirami na każdy dzień roku.
- Wymyśliłaś coo-ooooś?
Liv odgarnęła z czoła za długą grzywkę i sięgnęła po książkę, nad którą kiwała się Eloise.
- Tak.
- Aha.
Zapadła kilkuminutowa cisza, aż na twarzy Liv pojawił się szeroki uśmiech.
- Mamy.
Jej koleżanka uniosła głową, obdarzając ją zaspanym spojrzeniem.
- Tobie nie chce się spać? - zdziwiła się. - Pół nocy łaziłyśmy po zamku.
Liv nie zwróciła na to uwagi, skupiając się na eliksirze, który właśnie znalazła.
- Nie mamy dość czasu, żeby przygotować veritaserum - powiedziała. - Ale znalazłam coś innego.
- A jak mu to podamy? - spytała Eloise, powstrzymując ziewnięcie.
- Najpierw musimy przekonać Aislin, żeby zgodziła się na spotkanie - Liv zrzedła mina. - Jeśli to nam się uda, poradzimy sobie ze wszystkim.

Poznali się jeszcze przed Hogwartem. Początkowo w szkole ich znajomość nie rzucała się w oczy, dopiero w czwartej klasie pojawiły się pogłoski o łączącym ich uczuciu. Oboje wszystkiemu zaprzeczyli i od tego czasu sprawa ucichła.
Hazel zawsze stawia na swoim i może okazać się trudną przeciwniczką. Nie odpuszcza. Jej współlokatorki nie mają z nią łatwego życia, skoro podobno wszyscy Gryfoni tacy są.
Jej uczucia do Billa trudno określić, tak samo zresztą w drugą stronę. Wiadomo jednak, że lubią posiedzieć przy kominku tylko we dwoje.


- Mają faktycznie jakiś szpiegowski dryg. - Lin przerzuciła kilka kartek, zapisanych zarówno bazgrołami notowanymi pewnie na kolanie, jak i pismem niezwykle starannym.
Tego wieczora przysiadła się do stołu, który zazwyczaj zajmowała tylko Lora. Kiedy ta druga zajęła się kosztorysem balu, Aislin rozłożyła pergamin, który dostała rano. Wtedy wrzuciła go do torby i zupełnie o nim zapomniała.
- Ale po co im to? - zapytała, patrząc na ruchome zdjęcia na okapie kominka.
- Zajmij się tymi zaproszeniami, filozofowanie zostaw sobie na później.
Zaproszenia dostawali oczywiście wszyscy siódmoklasiści, co zdaniem Lory było zbędne i tylko obciążało budżet. Jednak profesor Nox, wykładowca astronomii oraz główny organizator imprezy, był innego zdania. Taki zwyczaj - wzruszył bezradnie rękami i zniknął w swojej wieży.
- Jak one w ogóle mają wyglądać? - Lin wzięła do ręki ołówek i wyciągnęła czystą kartkę.
Lora nie odpowiedziała, ssając pióro trzymane w ustach.
- Lora!
- Co? - spytała, nieprzytomnie rozglądając się dookoła.
- Nic, już nic. - Lin machnęła ręką.
- No to czego krzyczysz? Dziwna jesteś.
- Nawzajem.
yadire
PostWysłany: Wto 21:07, 15 Sie 2006    Temat postu:

Ha! Iguś, dzięki. Właśnie o to mi chodziło, żeby Lin ukazać taką, taką... no to przykre jest, ale taką kurde, jak ja! Bu.
Morleigh
PostWysłany: Wto 20:54, 15 Sie 2006    Temat postu:

Intryguje mnie rzecz rzucona na łóżko Lin. Moja niezawodna intuicja mówi mi, że nie może to być nic dobrego Razz

A sama Lin coraz bardziej mnie denerwuje. Jej zachowanie w stosunku do Billa jest lekko niezrozumiałe, nasza bohaterka chyba sama nie wie, czego chce. Trochę irytująca. Albo po prostu ja jestem uprzedzona do imienia Aislinn Wink
yadire
PostWysłany: Wto 20:15, 15 Sie 2006    Temat postu:

Sama siebie podziwiam. Do końca wakacji obiecałam sobie to dokończyć, bo jak zacznie się rok szkolny, przy kompie pojawię się od święta. I nawet udało mi się dziś cały rozdział spłodzić. Choć długością nie poraża, jest.
Aha, jak ktoś ma "Bezsennych" IRY, warto włączyć.
Y.


VI
Choć październik tego roku bardzo łagodnie potraktował mieszkańców zamku, to listopad nie zamierzał odpuścić. Uczniowie na lekcje musieli przychodzić opatulenie szalikami, grube mury nie chroniły przed lodowatym powietrzem.
Co innego w pokojach wspólnych. Ogień trzaskający w kominku, kiedy na zewnątrz hula wiatr i deszcz bębni o szyby, był tym, o czym większość Krukonów marzyła. W kupie raźniej, jak mówiły mugolskie prawa na nauki, a mieszkańcy domu kruka bez oporów temu twierdzeniu przytakiwali.
Aislin po lekcjach zaszywała się z książkami na fotelu tuż obok kominka. Miejsce to było nie tylko ciepłe, ale odwrócony do okna świetnie ukrywał przed wścibskimi spojrzeniami. A ostatnio spojrzeń tych było zastanawiająco dużo.
Tego popołudnia dziewczyna również okupowała swoją kryjówkę. Za plecami słyszała szmer rozmów, dziewczęcy śmiech, skrobanie pióra po pergaminie, ogień trzaskający w kominku. Zza okna dobiegał świst wiatru i uderzanie kropel deszczu o szybę.
- Weasley ma dziś trening.
Nosowy głos wybijał się spośród innych dźwięków. Lin zacisnęła pięści; doskonale wiedziała, czyj był to głos. I dlaczego nagle wszystko ucichło, tylko deszcz i wiatr dalej uprawiały harce za oknem.
- Pewnie biedaczek zmarznie – dodał drugi głos.
Aislin nie musiała się odwracać, żeby wiedzieć, że to Liv i Eloise zaczynają odgrywać swoją komedię. Robiły to coraz częściej, wzbudzając tym niezdrowe zainteresowanie reszty. A plotki szybko rozchodzą się po szkole...
- Nawet jak się przeziębi, to znajdzie się ktoś... - zaczęła Liv.
- ... kto się nim zaopiekuje – dokończyła Eloise z wyraźną satysfakcją w głosie.
Lin z trzaskiem zamknęła książkę. Wiedziała, że one robią to specjalnie. Wiedziała, że nie powinna się tym przejmować. Ale mimo tej wiedzy, nie potrafiła przejść do porządku dziennego nad ich zachowaniem.
Kiedy wstała z fotela, pchnęła go z taką siłą, że uderzył w stolik, przy którym siedziały jej współlokatorki. Liv uratował jej refleks, lecz Eloise mocno stłukła kolana. Aislin jednak nie zamierzała przepraszać. Niedoczekanie!
Przeszła przez pokój w absolutnej ciszy, odprowadzana wzrokiem do drzwi. Nie odwróci się, nie da im tej satysfakcji.
A szkoda, bo gdyby to zrobiła, zobaczyłaby może, jak Lora trafia w Liv zaklęciem niekontrolowanego przyrostu zębów.

Na korytarzu było przeraźliwie zimno. Kamienne mury nie dodawały miejscu przytulności, a niedomknięta okiennica łomotała złowrogo.
Lin zadrżała i objęła się ramionami. Miała na sobie co prawda ciepły golf, ale po i tak chwili była cała przemarznięta. Mimo to rozpoczęła wędrówkę. Nie mogła jeszcze tam wrócić. Musi poczekać kilka godzin, aż przynajmniej część się rozejdzie.
Kilka godzin!...
Jej kroki odbijały się echem wśród ścian. Szczękała zębami z zimna i ze strachu. Co jej, tchórzliwemu zmarzlakowi, odbiło, żeby w taką pogodę, o tej porze, wyjść z pokoju wspólnego? Trzeba było pójść do sypialni. Tam może jest ciemno, ale przynajmniej skrzaty ogrzewają łóżka.
- G-głupia je-jesteś, i t-tyle.
Wśród zawodzenia wiatru, usłyszała czyjeś kroki. Przystanęła nasłuchując. Wiatr na chwilę ucichł, ucichły również kroki. Teraz echo odbijało tylko szczękanie jej zębów.
Jej myśli pędziły w szalonym tempie. Przypomniały się jej ryciny z podręcznika do obrony przed czarną magią i transmutacji. I choć usilnie próbowała je od siebie odsunąć, kły wilkołaka i wielkie czerwone oczy stawały się coraz bardziej wyraźne.
Przysunęła się do ściany. Syknęła, kiedy dotknęła plecami zimnych kamieni.
Kroki znów się rozległy. Ten, kto je wydaje, zaraz wyłoni się zza zakrętu.
To tylko Filch - próbowała się uspokoić. Choć myśl o demonicznym woźnym wcale nie dodawała jej otuchy. Zamknęła oczy, kiedy kroki na chwilę ucichły. Rozległy się ponownie, wyraźniejsze, szybsze.
Znów zapanowała cisza. Czuła na sobie ciepły oddech, choć nadal bała się otworzyć oczy.
- Aislin?
Znajomy głos. Przemogła się, uniosła powiekę.
- Bill?
W chwili kompletnego oszołomienia, z poczuciem olbrzymiej ulgi, straciła nad sobą kontrolę. Chwyciła chłopaka za szyję i mocno do niego przylgnęła.
Opamiętała się dopiero po kilku minutach. Zamarła, po czym puściła jego szyję i odskoczyła, uderzając się w głowę.
- Cholera! - syknęła, masując obolała miejsce skostniałymi z zimna dłońmi.
- Przepraszam... - bąknęła cicho, kiedy dostrzegła wpatrujące się w nią brązowe oczy.
- Przyłóż coś zimnego.
Wiatr znów zaczął szaleć. Lin zadrżała, kiedy wpadł przez otwarte okno.
- W-właśnie to r-robię – powiedziała, szczękając zębami.
- Chodź, nie możesz tu zostać. - Bill objął ją ramieniem. - Odprowadzę cię do wieży.
Lin wyswobodziła się spod jego ręki.
- N-nie, już lep-piej mnie t-tu zostaw!
- Mowy nie ma! - Ponownie ją przytulił, lecz tym razem nie oponowała. - - Znam jedno miejsce...

Stali pośrodku przytulnego pokoiku. W blasku ognia padającym z kominka Lin dostrzegła dużą, drewnianą szafę. Lin zapatrzyła się w pomarańczową łunę ognia na ścianie. Trzaski przypomniały jej słowa dziewczyn w wieży.
- Chyba niechcący zmoczyłem ci ubranie – mruknął Bill i podszedł do szafy.
- Miałeś trening? W taką pogodę?
Bill wzruszył ramionami.
- Pogoda nie odgrywa wielkiej różnicy. Za dwa tygodnie mecz i warunki na pewno nie będą lepsze.
Wyjął dwa swetry. Czerwony i niebieski.
- Wymowne kolory. - Uśmiechnął się.
Nie zwracaj na to uwagi - pouczyła się w myślach Lin. Kogo obchodzi to, że ma taki sympatyczny uśmiech i dołeczki? A te oczy wcale nie patrzą na mnie z troską! Po prostu nasłuchałam się głupot i teraz wyobrażam sobie nie wiadomo co!
Bill przyglądał się jej podejrzliwie.
- Dobrze się czujesz? Załóż to lepiej.
Kiedy podawał jej suche ubranie, ich dłonie zetknęły sie na chwilę. Lin szybko odtrąciła jego rękę i spuściła wzrok.
- Odwróć się – wymamrotała.
Bill posłusznie stanął do niej tyłem i również zdjął bluzę. Lin zauważyła, że ma pod spodem starą, wytartą i zacerowaną koszulkę. Odwróciła wzrok.
- Przydałoby się coś do jedzenia, co? - spytał głośno chłopak, nadal się nie odwracając.
Przed kominkiem, na kolorowej macie, stały dwa nakrycia. Obok, na stoliku, znajdował się dzbanek z parującym napojem i przykryty półmisek.
Lin zmarszczyła brwi. Nie była co prawda pewna, ale kiedy tu wchodzili nie widziała ani nakryć, ani stołu. Podeszła więc do niego i podejrzliwie obejrzała talerze. Uniosła też nakrywkę, ale kiedy poczuła ten zapach, wszelkie jej wątpliwości zniknęły. Na półmisku leżała jej ulubiona potrawa.
- Co tam masz? - Usłyszała tuż przy sobie.
Dziewczyna odskoczyła do tyłu, upuszczając nakrywkę. I wpadła na Billa, który stał za nią.
- Coś często na mnie wpadasz, Wild – uśmiechnął się, łapiąc ją.
- Bo często stoisz mi na drodze, Weasley!
Bill odgarnął kosmyk rudych włosów, wpadający mu natrętnie do ust. Puścił Lin i wziął do ręki półmisek. Szybko podszedł do kominka. Odłożył talerz.
- Strasznie gorące... Co to właściwie jest? - zapytał, nabierając na łyżkę porcję dania i podejrzliwie się temu przyglądając.
Lin uklękła koło drugiego talerza i nałożyła sobie na talerz sporą porcję na talerz. Uśmiechała się błogo, wdychając zapach ziół.
- Spaghetti. Makaron z sosem pomidorowym, serem i mięsem. Specjalność włoskiej kuchni.
Bill również nałożył sobie makaron na talerz gorące danie, jednak ograniczył się tyko do jednej łyżki. Jakoś nie miał dotąd kontaktu z włoskim jedzeniem i trochę się obawiał. Kiedy jednak spróbował, wyzbył się wszelkich wątpliwości i wkrótce porcje na obu talerzach wyrównały się.
- Wiesz, całkiem nieźle smakuje – przyznał z uznaniem. - A co my tutaj mamy? - uniósł wieczko dzbanka i nalał do filiżanek.
Po pokoju rozniósł się czekoladowy aromat.
- Gorąca czekolada! - ucieszyła się Lin.
- Makaron, mięso i gorąca czekolada? Dziwne zestawienie... Dlaczego jesteś taka milcząca?
Lin przełknęła spory kęs.
- Bo jem.
I popiła.
Tak więc chłopakowi nie pozostało nic innego, jak również zająć się swoim talerzem. Co jakiś czas zerkał na swoją towarzyszkę. I choć ani razu nie udało mu się zobaczyć jej oczu, dostrzegł sporo innych, niemniej interesujących, szczegółów. Na przykład jej szczupłe, zadbane dłonie. Spojrzał na swoje - podrapane, z brudem za paznokciami. A kiedy Lin potrząsała głową, ciemnobrązowe loczki podrygiwały w rytm jej ruchów.
Nagle złapał ją gwałtowny kaszel.
- Zakrztusiłaś się?
Zdołała tylko skinąć głową, zanim kaszel się nie nasilił.
Bill zerwał się z miejsca, przewracając przy okazji dzbanek z czekoladą i podbiegł do niej. Uniósł jej ręce i klepnął między łopatki.
- Dziękuję – wychrypiała, kiedy wrócił jej oddech.
Bill uśmiechnął się.
- Który to już raz ratuję ci życie? Nigdy mi się nie odwdzięczysz.
- Nie bądź taki pewny siebie.
Lin potrząsnęła kędzierzawą głową . Wstała, nie zaszczycając go ani jednym spojrzeniem. Odwróciła się ostentacyjnie, usadowiła się w wielkim fotelu i utkwiła wzrok w płomieniach.
Co teraz robią w wieży? Wyszła jakąś godzinę temu. Większość Krukonów chłód wygonił już pewnie do łóżek. Ale Liv i Eloise z pewnością na nią czekają. I posiedzą tak jeszcze z godzinkę. Chyba że dojdą do wniosku, iż mają całą noc i jutrzejszy poranek na... Właśnie - na co? Na zemstę?
Tylko tego mi jeszcze brakuje do pełni szczęścia - pomyślała. A co właściwie robiła Lora? Pewnie składała to głupie piśmidło, skoro tak była zajęta, że niczego nie zauważyła.
Kichnęła i pociągnęła nosem, jak to miała w zwyczaju. Bill podsunął jej chusteczkę.
- O czym myślałaś?
- A co cię to obchodzi? To chyba moja sprawa?!
Chłopak wzruszył ramionami.
- Nie chcesz, to nie mów. Nie masz się co unosić.
Zapadła długa cisza. Bill siedział przed kominkiem i patrzył na dziewczynę. Unikała jego wzroku.
- Lubisz mnie?
- A co? Słyszałeś już plotki sprzed krukońskiego kominka? - spytała z przekąsem.
- Jakie plotki?
- Nie twoja sprawa. Zresztą dajcie mi wy wszyscy święty spokój!
Nie dość, że te dwie małpy katują ją najnowszymi doniesieniami o wyczynach tego rudego wypłosza, to jeszcze teraz on sam zadaje jakieś głupie pytania! Chciała już wstać, ale Bill ją uprzedził. Odgarnął kosmyk za ucho i nawet na nią nie patrząc, odszedł.
W jej głowie pojawił się jakiś złośliwy chochlik.
I co, pozwolisz mu tak odejść?
A przed oczami zobaczyła Lorę. Przypomniała sobie, co powiedziała, kiedy Bill odstawił ją przez okno do wieży. Czasami miała wrażenie, że Lora zna ją lepiej, niż sama siebie. Teraz miała szansę by się przekonać, ile prawdy było w jej słowach.
Jedyna taka okazja, a ty ją przepuściłaś!
Wstała i pobiegła za Billem. Był już na końcu korytarza.
- Bill! - próbowała krzyknąć, ale głos odmówił jej posłuszeństwa.
Nie usłyszał. Zniknął za zakrętem.
Nie będzie za nim biegła. Jeszcze pomyśli, że...
A nie będzie miał przypadkiem racji?
- Spieprzaj - syknęła.

Pokój wspólny opustoszał. Dopiero na drugi rzut oka Lin zauważyła pulchną dziewczynę siedzącą przed kominkiem z plikiem pergaminów w dłoni.
- Aislin, wróciłaś.
- No proszę, zauważyłaś.
Nie zatrzymując się szła w stroną schodów.
- Sypialnia czysta, możesz wchodzić.
Zatrzymała się z nogą na pierwszym stopniu.
- A gdzie one są?
Lora złożyła papiery, odłożyła je na stole i rozsiadła się w poprzek fotela.
- W skrzydle szpitalnym, tam przynajmniej zmierzały.
Aislin odwróciła się. Chwilę potem leżała na kanapie i z głową wspartą na rękach słuchała historii Lory.
- ... a kiedy walnęłam zaklęciem w Liv, Eloise wyciągnęła różdżkę i próbowała trafić mnie. A że nasza blondwłosa piękność ma problemy w posługiwaniu się tym narzędziem, trochę jej nie wyszło. Trafiła w to metalowe cudo - wskazała na średniowieczną tarczę wiszącą na ścianie - a zaklęcie ugodziło samą Eloise.
Aislin uśmiechnęła się ze złośliwą satysfakcją.
- Muszę przyznać, że te ośle uszy bardzo ładnie wyglądały na jej zgrabnej główce - dokończyła Lora i obie dziewczyny wybuchły śmiechem.
Były już w sypialni. Aislin przebierała się w łazience, kiedy z kieszenie bluzy coś jej wypadło. Pochyliła się, choć od razu poznała, co to było. Chusteczka, którą pożyczył jej Bill, wylądowała pod łóżkiem.
Liv i Eloise wróciły po północy. Rzuciły coś na jej łóżko, ale nie podniosła głowy, żeby ich nie prowokować. Choć pozostałe dziewczyny dawno już zasnęły, Lin długo przewracała się z boku na bok. Gdy wreszcie udało jej się zdrzemnąć, w snach prześladowały ją czerwone swetry i chodzące chusteczki do nosa.
yadire
PostWysłany: Nie 18:31, 04 Cze 2006    Temat postu:

V
Lekcje z profesorem Binnsem mało komu sprawiały przyjemność. Nawet po siedmiu latach trudno przyzwyczaić się do monotonnego sposobu prowadzenia zajęć. Historię w ostatnich dwóch latach studiowali tylko pasjonaci, jednak nawet oni woleli czytać opasłe tomiska niż słuchać monologów profesora.
Lin ubarwiała sobie zajęcia, obrazując temat wykładu – walkę czarodziejów z wilkołakami – na skrawku pergaminu. Nagle na jej stoliku wylądowała papierowa kulka. Rozejrzała się, ale nikt nie przykuł jej uwagi; część klasy patrzyła w profesora nieprzytomnym wzrokiem, kilka osób skrzętnie notowało.
Rozwinęła karteczkę i spojrzała na uśmiechniętą twarzyczkę w krótkich czerwonych włosach. I napis pod spodem: „Z uśmiechem ci ładniej”.
Uśmiechnęła się. Z drwiną. Po czym zwinęła kartkę i rzuciła ją w kąt klasy.

Po lekcji wyszła ostatnia i wolnym krokiem udała się ku Wielkiej Sali na drugie śniadanie. Gdy minęła zakręt, zauważyła Billa Weasleya z jakąś dziewczyną. Gryfonką, jeśli sądzić z koloru szalika.
„On ma dziewczynę?” pomyślała, lecz szybko wyzbyła się tej myśli. Zbliżyła się do niej Lora z plikiem pergaminów w ręku.
- Pomożesz mi? – spytała, wciskając Lin w dłoń połowę pergaminów.
- Skoro tak ładnie prosisz – mruknęła. – Ale co mam z tym robić?
- No jak to co? Sprzedać!
- Ale ja nie umiem.
Lora westchnęła ciężko i pokiwała głową z dezaprobatą.
- No podchodzisz i pytasz, czy delikwent chce. Jak chce, to sprzedajesz. Dwa knuty. Proste?
Lin oddała jej egzemplarze, jeden zatrzymując dla siebie i odeszła.
- Dzięki! – krzyknęła za nią Lora. – Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć!
Bill przerwał rozmowę i spojrzał na Lorę, która wciskała przechodzącym pisemko. Może i towar nie rozchodził się jak świeże pieczywo, ale jednak chętni się znajdowali.
- Bill, co tam jest? – dziewczyna, z którą rozmawiał, spojrzała na Lorę. – Kto to jest? – spytała dość napastliwym tonem.
- Znajoma – Bill machnął ręką, co wcale nie uspokoiło jego towarzyszki. – Idziemy?
- Zaraz przyjdę, zajmij mi miejsce – rzuciła dziewczyna.
Kiedy Bill zniknął jej z pola widzenia, podeszła do Lory i poprosiła o gazetkę. Stojąc koło niej, przyjrzała się dokładnie. Niewysoka, nieuczesana, z małym, spłaszczonym nosem… Nie wyglądała zbyt atrakcyjnie. Zwłaszcza, kiedy się uśmiechnęła.
Odchodziła już, kiedy przypomniała sobie rozmowę Billa i któregoś z chłopaków. Wynikało z niej, że Bill poznał jakąś Krukonkę i ta miała mu się wydać „intrygująca”. Obejrzała się – szyję dziewczyny owijał czarno niebieski szalik.

- Kto to rysował?
Małe usta ułożyły się w uśmiech. Podając tamtej lalce z wielkimi oczami gazetkę wiedziała, że ta w końcu trafi do Billa. I tym sposobem chłopak zobaczy ciemnowłosą piękność, wokół której znajdował się jego tekst.
- Koleżanka. Ładnie, prawda?
Siedzieli na okiennym parapecie. Na zewnątrz padał deszcz, a korytarzem płynęła szumiąca rzeka adeptów magii. Co jakiś czas w stronę Billa zerkało ciekawskie oko. Po drugiej stronie korytarza, w otoczeniu koleżanek, stała dziewczyna, której sprzedała gazetkę.
- Twoja dziewczyna chyba jest zazdrosna – rzuciła niewinnie Lora, patrząc na obraz przedstawiający małą pastereczkę.
Bill udawał, że nie słyszy.
- Muszę iść... do biblioteki. Na razie.
Wstał i ruszył w stronę schodów.
- Jak do biblioteki, to na prawo – mruknęła ledwo słyszalnie Lora.

Hazel Gradery poznała Williama Weasleya jeszcze zanim spotkali się w Hogwarcie. Już jako mała dziewczynka Hazel nie miała problemu z zawieraniem znajomości. Małego Billa poznała na Pokątnej jako pięcioletnia dziewuszka.
Siedziała przy stole zasłanym papierowymi torbami. Jej starszy brat, Hayden, miał iść do Hogwartu. A jak wiadomo, z takim wyjazdem nieodłącznie powiązana jest wizyta w paru sklepach. Dlatego tamtego pamiętnego, gorącego popołudnia w połowie sierpnia Hazel otrzymała zaszczytną misję strzeżenia zakupionych szat i kociołka.
Sączyła właśnie schłodzony sorbet wiśniowy – pierwszy samodzielnie zakupiony sorbet wiśniowy – kiedy usłyszała podniesiony kobiecy głos.
- On musi gdzieś tu być! Przecież tu go zostawiliśmy! – Rudowłosa kobieta rozglądała się dookoła, trzymając się za okazały brzuch.
- Molly, kochanie, nie denerwuj się. Mały na pewno nie odszedł daleko, zaraz wróci…
- Jak to nie odszedł daleko? On gdzieś poszedł? Sam!? Przecież to pięcioletnie dziecko! Och, Arturze!...
Mężczyzna nazywany Arturem posadził żoną na jednym z krzeseł. Właściciel lodziarni postawił przed kobietą szklankę z czerwonym napojem.
- Zajmie się nią pan? – zwrócił się do niego Artur. – Pójdę poszukać małego, a Moll nie może zostać sama…
Właściciel pokiwał głową ze zrozumieniem. Mężczyzna pobiegł w stronę najbardziej zatłoczonej części ulicy. Wrócił po kilku minutach, ciągnąc za rękę opierającego się chłopca.
Hazel z zaciekawieniem przypatrywała się jego twarzy. Brązowe oczy, rude loczki, nos i policzki obsiane piegami. Wyglądał interesująco.
- BILL! – Kobieta poderwała się z miejsca z trudem, powiększony brzuch nie pomagał jej w poruszaniu się. – Nigdy więcej tak nie rób! – krzyczała, przytulając chłopca do matczynej piersi.
- Synek, wiesz, że mama nie może się teraz denerwować.
Chłopiec próbował wyrwać się z objęć matki.
- Mama, nie rób…

- Ziemia do Hazel! HEJ!
Oderwała wzrok od zlanych deszczem błoni i spojrzała w stronę, skąd dobiegał głos. Patrzyła na czekoladowe oczy, tym razem o wyjątkowo ponurym wyrazie.
- Słuchaj… możemy pogadać?
- Się nie pytaj, tylko mów.
Dziewczyna rozprostowała nogi i zeskoczyła z parapetu. Ogień trzaskający w kominku zachęcał do ogrzania się w jego pobliżu. Hazel wyciągnęła się na fotelu koło kominka. Spojrzała na Billa.
Ten usiadł na oparciu kanapy i wpatrzył się w ogień.
- Bo… - zaczął, ale po chwili umilkł. – Widzisz, wydaje mi się… - Znów przerwał.
Hazel milczała.
- Słyszałem… – zaczął znów – ktoś mi powiedział… - I znów nie dokończył.
Hazel westchnęła.
- No co słyszałeś? Coś o mnie?
Bill odetchnął głęboko i powiedział jednym tchem.
- Słyszałemjakktośmówiłżepodobnozesobąchodzimy.
Hazel wdzięczna była losowi, że ogień w kominku był jedynym źródłem światła w pokoju. Miała nadzieję, że dzięki temu Bill nie zauważy rumieńca, wypełzającego jej na policzki.
Sam Bill również nie czuł się komfortowo. Z dziewczynami miał problemy. Z Hazel było inaczej - od dawna łączyły ich świetne stosunki, lecz zawsze były to stosunki czysto koleżeńskie. Ktoś z ich otoczenia musiał rozsiewać plotki. Bo w to, że sama Hazel mogła coś takiego wymyślić, nie mógł wierzyć.
Jednak teraz, kiedy patrzył na jej pochyloną głowę, zaczynał wątpić. A kiedy dziewczyna zerwała się z fotela i wybiegła, trzaskając drzwiami, nabrał pewności.
- Gratulacje, stary – mruknął do siebie i kopnął ze złością stolik.
Leżące na nim pergaminy spadły na ziemię. A ostatni numer „Potworka” wylądował w ogniu.

Hazel wbiegła do łazienki. Świece na ścianach zapaliły się, kiedy tylko trzasnęły drzwi. Z lustra patrzyła na nią zarumieniona dziewczyna w długich, wijących się włosach. Szare zazwyczaj oczy połyskiwały zielonym odcieniem.
Odwróciła się i oparła plecami o zimną ścianę. W pamięci przywołała pierwsze spotkanie z Billem. Do dnia w lodziarni pana Fortescue, kiedy w rodzinie Weasleyów pojawił się jeszcze jeden członek. Mały Percy Weasley urodził się przy pomocy magomedyczki Leslie Gradery.
Tamtego dnia Hazel Gradery postanowiła, że jeśli w przyszłości urodzi dziecko – jego ojcem będzie William Weasley.
Dwanaście lat później, w damskiej łazience w wieży Gryffindoru, Hazel Gradery otarła rękawem łzy toczące się po policzku. Łzy żalu, upokorzenia i zawodu.
Blackowl
PostWysłany: Pią 22:43, 12 Maj 2006    Temat postu:

Diiiiiiruuuuuuuu, piiiisz piiiiisz!
Ja jestem sprawgniona smacznego kąska bez wielkich duchowych zobowiązań!
yadire
PostWysłany: Wto 20:25, 02 Maj 2006    Temat postu:

Oj, ona się da Smile . I dodaję, bom zapomniała. A Lin i Liv to nie to samo jakby co.

IV
- Wspaniały mecz! – rzuciła Eloise Calbot, padając na łóżko Aislin. – Szkoda, że nie mogłaś przyjść. Bill się popisał.
- Złaź z mojego łóżka.
Eloise nie zareagowała i kontynuowała swój monolog.
- Po każdym udanym odbiciu tłuczka, a dużo ich było nawiasem mówiąc, patrzył na trybuny. Założę się, że wypatrywał ciebie. Zawiódł się, biedaczek!
Aislin zacisnęła dłonie na okładce trzymanej książki i utopiła spojrzenie w spisie irlandzkich legend na ostatniej stronie. Eloise uśmiechnęła się szyderczo widząc reakcję współlokatorki. Nic nie sprawiało jej większej przyjemności, niż igranie z cierpliwością Lin.
- Liv spisała się całkiem dobrze, kiedy odbiła jeden z tłuczków prosto w niego. Tak dostał, że aż spadł z miotły!
W słowach dziewczyny prawdy było niewiele. Jeden z pałkarzy rzeczywiście oberwał, lecz ani nie był to Bill, ani nie wylądował na ziemi, ani nie stało się to za sprawą Liv. Po prostu kafel, odbity bardzo efektownie przez krukońskiego obrońcę, trafił pałkarza tej samej drużyny w ramię. Ale poza Eloise nikt nie zwrócił na to większej uwagi.
Lin jeszcze bardziej skupiła się na książce, jednak literki zamazywały się, skakały jedna obok drugiej, zamieniały się miejscami… Nie dało się czytać. Wobec tego dziewczyna zatrzasnęła książkę i odłożyła ją na bok, wściekłym spojrzeniem obdarzając nadal leżącą w nogach jej łóżka Eloise.
- Złaź z mojego łóżka – powtórzyła dobitnie.
- No i po meczu, jak już schodzili na ziemię, Bill przeleciał nad naszymi trybunami. Ja ci mówię, on ciebie szukał!
Ostatnie zdanie wypowiedziano tak zjadliwym tonem, że Lin omal nie zobaczyła ściekającego jadu.
- Złaź z tego łóżka! – wrzasnęła i rzuciła się ku złośliwie uśmiechniętej dziewczynie.
Ta odskoczyła w ostatniej chwili i Lin spadła na podłogę. Po chwili wsparła się na rękach i dysząc: „Zabiję, przysięgam!” z impetem wstała i po raz drugi skoczyła na Eloise. Tym razem zdołała chwycić ją za długie włosy i pociągnęła z całej siły.
- Puszczaj, wiedźmo! – wrzasnęła brunetka i wyciągnęła rękę do tyłu.
W czasie szamotaniny odwróciły się twarzami do siebie. Eloise wydała z siebie przerażony okrzyk i zamarła w bezruchu. Zaskoczona Lin zwolniła uścisk, co jej przeciwniczka natychmiast wykorzystała, wykręcając jej ręce do tyłu. Lin stanęła naprzeciw lustra. Krew ciemną strużką ściekała po podbródku.

- … żeby miała powietrze. No rusz się!
Poczuła na twarzy powiew chłodnego powietrza. Przypomniała sobie lustro i to co w nim zobaczyła. Próbowała dotknąć ręką twarzy, ale nie dała rady unieść dłoni.
- Zobacz, siódmy rok z nami mieszka, a nie wiedziałyśmy, że mdleje na widok krwi.
Do uszu Lin dobiegł trochę nosowy głos. Widocznie Liv wróciła już z meczu. Na myśl o streszczeniu jego przebiegu w wykonaniu Eloise, Lin zakręciło się w głowie ze złości.
- Wiele jest rzeczy, których… - zaczęła głosem słabszym niż spodziewała. Przerwał jej atak kaszlu.
- O, obudziłaś się – zauważyła Liv, zajęta osuszaniem ręcznikiem swoich długich, czarnych włosów („Suszenie różdżką bardzo je niszczy”). – Cholera, tak tu wieje… Nie dziwne, że ona kaszle.
Podeszła do okna i je zamknęła. Lin zareagowała na to zdziwionym spojrzeniem.
- A w ogóle to masz pozdrowienia od Weasleya. Pytał, czemu cię nie było.
Lin z trudem powstrzymała jęk. Na dźwięk słowa Weasley zaczynało ją mdlić. Choć mógł to być też efekt uderzenia w głowę podczas upadku.
- I co mu powiedziałaś? – zapytała Eloise, podchwytując temat.
Liv uśmiechnęła się. Jej, podobnie jak jej przyjaciółce, chodziło głównie o to, by rozwścieczyć Lin. Zresztą żaden porządny Krukon nie powinien zadawać się z Gryfonem, a już zwłaszcza z tą rudą watahą.
- Zgodnie z prawdą: że nasza droga przyjaciółka odchorowuje nocne włóczęgi.
Lin zamarła. Wczoraj Bill „podrzucił” ją aż do wieży. Możliwe, że te dwie to widziały. One zawsze wiedzą to, czego wiedzieć nie powinny. I zawsze wyciągają to na światło dzienne. Zawsze. Widocznie ta informacja do nich nie doszła – jeszcze – bo Liv by się nie miałaby oporów przed jakimś komentarzem.
- Masz szczęście, dziecinko, że dziś sobota. Przynajmniej nie będziesz miała zaległości.
- A od kiedy ty się martwisz moimi zaległościami, Liv?
- Ze względu na twoje znajomości. Jeżeli utrzymamy cię w dobrym zdrowiu i jeśli nie będziesz marnowała czasu na nadrabianie, to będziesz miała szansę na rozmowę z tym rudym wypłoszem…
Lin usiadła na łóżku.
- Co ty bredzisz?
Liv spojrzała na nią wzrokiem pełnym chłodnego wyrachowania.
- I będziesz mogła wyciągnąć z niego taktykę Gryfonów – dokończyła.
Lin z kolei obdarowała ją tym samym spojrzeniem, jakim przygląda się szczurom w słoikach z pracowni Mistrza Eliksirów.
- Ty się powinnaś leczyć. Na chorą ambicję.
Po tym stwierdzeniu wstała i, mimo lekkich zawrotów głowy, ruszyła do pokoju wspólnego. Kiedy zamknęła drzwi Liv i Eloise spojrzały na siebie i uśmiechnęły się z satysfakcją. A w głowie Liv zaczął kiełkować pewien plan.



Lora siedziała przy jednym z bibliotecznych stołów i niewidzącym wzrokiem wpatrywała się w rozłożone na stole pergaminy. Nadal miała w uszach szorstką odpowiedź zastępcy dyrektora – „albo wypełnisz czymś te puste miejsca, albo koniec z gazetką”. Przez cztery lata udawało jej się jakimś cudem uniknąć tego typu sytuacji. Ale wtedy zawsze miała kogoś do pomocy, a teraz jest zupełnie sama. No, nie licząc Billa, ale to był całkowity przypadek. „Cóż, kiedyś musi być ten pierwszy raz!” pomyślała optymistycznie. Nagle ktoś pociągnął ją za włosy.
- Pobudka, Hopkin!
Wyrwana z myśli spojrzała nieco ogłupiona.
- O, Weasley! Właśnie o tobie myślałam.
Szerokie usta chłopaka rozszerzyły się w uśmiechu jeszcze bardziej.
- Miło słyszeć. A co dokładnie sobie myślałaś? – zapytał, odgarniając za ucho długi rudy kosmyk.
- Że jeśli masz zamiar utrzymywać się z pisania, to może być kiepsko.
- Aha – odparł chłopak z trudną do określenia miną. – Złożyłaś już?
Lora uśmiechnęła się smętnie.
- Złożyłam, ale wciąż mam za dużo wolnego miejsca. McGonagall właśnie mnie poinformowała, że jak do jutra tego nie oddam, koniec z gazetką.
- Do jutra? – Bill uniósł brwi, zaskoczony brakiem tolerancji ze strony swojej opiekunki. – To dosyć mało czasu…
- Niby tak – odparła Lora. – Ale i tak już jest ponad tydzień spóźnienia. A wiesz, jaka ona jest zasadnicza.
- A nie możesz tego czymś załatać?
- Jakbym mogła, dawno bym już to zrobiła.
- No fakt… - Bill odgarnął rudy kosmyk, który wchodził mu do ust. – A Wild lepiej się czuje?
- Aislin? – zdziwiła się Lora. - Rano czuła się dobrze. Czemu pytasz?
- Tak tylko. Wczoraj przemokła, a na meczu jej nie widziałem.
Lora wydała z siebie dziwny okrzyk, uderzyła się w czoło otwartą dłonią i odbiegła, zostawiając nieco zaskoczonego Billa na środku korytarza.
„Ty kretynko! Przecież Lin może pożyczyć jakiś swój rysunek!” wyrzucała sobie w myślach, wspinając się po schodach do krukońskiej wieży.
Lin obserwowała ludzi w pokoju wspólnym siedząc na parapecie i zajadając ciasteczka. Nadal trochę kręciło jej się w głowie, ale siedząc koło otwartego okna nie mogła narzekać na brak świeżego powietrza.
Sobotnie popołudnie Krukoni spędzali bardzo rozmaicie. Kilku siódmoklasistów siedziało nad pergaminami i grubymi księgami, ucząc się historii magii. Lin z niezadowoleniem pomyślała, że sama też mogłaby się tym zająć. Trzy dziewuszki siedzące przed kominkiem z wypiekami na twarzy na nowo przeżywały dzisiejszy mecz. Krukoński szukający, a jednocześnie kapitan drużyny, bardzo przystojny młodzieniec, zerkał w stronę Liv, czytającej jakąś książkę. Po piętnastu minutach takiego zerkania, wyszedł z pokoju. Czarnowłosa odłożyła książkę, spojrzała z góry na dziewczyny przed kominkiem i podążyła za chłopakiem. W wyjściu wpadła na nią wyraźnie zmęczona, pulchna postać.
- Aislin – sapnęła, siadając na fotelu pod oknem. – Daj do gazetki jakiś swój rysunek!
Aislin obrzuciła ją zdziwionym spojrzeniem i roześmiała się z niedowierzaniem.
- Nie – odparła po chwili.
- Oj, Lin! Życie mi uratujesz! A przynajmniej potworkowi.
Lin nie reagowała, obserwując deszcz padający za oknem.
- No dobra – mruknęła i ruszyła do sypialni. Lora podążyła za nią.
Spojrzenie na błonia przypomniało jej o wczorajszej przejażdżce podczas burzy. Skoro Lora nic nie powiedziała tym dwóm z ich sypialni, to i autora rysunków nikomu nie wyda.
Sięgnęła pod łóżko i wyciągnęła szarą teczkę. Kiedy ją otworzyła, oczom Lory ukazało się zdecydowanie więcej rysunków, niż oczekiwała.
- Czemu ty tego nikomu nie pokazujesz? – zapytała, biorąc do ręki obrazek przedstawiający kilku zawodników quiditcha.
- A kto chciałby oglądać jakieś nieruchome bazgroły?
Lora nie odpowiedziała, bojąc się, że współlokatorka odmówi współpracy.
- Ale ich nie podpiszesz?
Lora skinęła głową.
- Które chcesz? – zapytała Lin po chwili milczenia, w której głowa okolona czarnymi loczkami pochylała się nad kartkami.
- I nawet ja tu jestem! – krzyknęła zdumiona. – Mogę to? – zapytała, wskazując na wizerunek dziewczyny w długich czarnych włosach.
- To Liv – mruknęła Aislin. – Ale jak chcesz…
- Jak się to trochę zmniejszy, to wkleję obok legendy o tej etiopskiej królowej. Tej, co Bill napisał.
- A to nie było o egipskiej?
- Czy tam egipskiej, co za różnica. – Lora machnęła ręką. – A w ogóle to Bill pytał o ciebie.
Lin zacisnęła usta i wstała, ruchem różdżki chowając rysunki. Lora spojrzała na nią zaskoczona. Tamta jednak się nie odezwała, więc nie ciągnęła jej za język. Znała Lin na tyle dobrze, by wiedzieć, że im więcej chcesz wiedzieć, tym mniej ona powie.
Wstała z podłogi i mrucząc „dziękuję” pozostawiła Aislin samej sobie. Miała jeszcze sporo do roboty, nie mogła się teraz zajmować fochami współlokatorki. Lin zdawała się nic nie dostrzegać, tak była pochłonięta mitologią. Tylko Lora nie zauważyła jednego – Lin trzymała książkę do góry nogami.
Mirtel
PostWysłany: Pon 19:08, 01 Maj 2006    Temat postu:

1. Gdy czytałam początek, to o tym deszczu, akurat zaczeła lecieć piosenka która zaczyna się odgłosem deszczu. Ogólnie piosenka jest o deszczu. I tu masz pierwszy plus(za zbieg okoliczności)

2.
Cytat:
Cześć Liv


O razu zaczełam intensywnie myśleć. Czy to możliwe, żeby... Ale szybko zaprzestałam. Ale i tak masz plusa za imię(bo nie za postać...)

3. Zapowiada się szablonowo(ale tylko szablonowo). Ale i tak przeczytam z chęcią. Nigdy nie wiadomo co przyjdzie Ci do głowy.

Nie mogę się powstrzymać.

4.Uśmiercisz Lin, prawda? No proszę, zrób to XD

Podświetl to jakby co Wink
yadire
PostWysłany: Pią 14:18, 14 Kwi 2006    Temat postu:

Kolejny rozdział. Od razu uprzedzam, że w tym opowiadaniu nie spodziewajcie się zniewalającej akcji. A już w tym rozdziale zwłaszcza. I nie wiem, co mi się porobiło, ża aż tyle tego wyszło. W porównaniu z poprzednimi...
Ech, czytajcie i tyle.
Y.




III
Na korytarzach, w odróżnieniu od wieży, panował przyjemny chłód. To było to, czego Lin potrzebowała po całym wieczorze spędzonym nad podręcznikiem transmutacji, z którego i tak zbyt wiele nie rozumiała. Czasem zastanawiała się, jakim cudem udało jej się zdać SUMy na P, skoro transmutacja zawsze była jej piętą achillesową. Fakt, przyłożyła się do nauki bardzo solidnie. Może dlatego, że miała cel – chciała pomagać innym. Wtedy widziała taką możliwość tylko podczas pracy w Mungo. Czemu zmieniła zdanie? Sama tego do końca nie rozumiała. To chyba nie było to.
- Dobrze, że teraz zauważyłaś – stwierdziła Lora, kiedy Lin podzieliła się z nią swoimi wątpliwościami. – Zawsze mogłaś mieć już za sobą większą część nauki.
Lin w odpowiedzi tylko wzruszyła ramionami.
Teraz, idąc wśród wychłodzonych hogwarckich murów, zastanawiała się, czy Lora nie miała racji. Przez kilka lat uczyła się z nastawieniem na Akademię Magomedyczną. Skoro tak sobie zaplanowała kiedyś, dlaczego teraz to zmieniać? Przynajmniej miałaby zapewnioną pracę, a po celtologii czym można się zająć? Bo to właśnie dla tej dziedziny porzuciła myśl o leczeniu.
Pogrążona w myślach nie zauważyła nawet, że dotarła do drzwi wejściowych. Zorientowała się dopiero wtedy, gdy omal nie wpadła na nie. Słońce już zaszło i na błoniach zapanowała ciemność – księżyc przykryły chmury zwiastujące deszcz. Ptaki już dawno zamilkły, a wiatr nie poruszał ani jednym listkiem; zresztą liści na drzewach i tak było już niewiele – jesień w tym roku bardzo szybko pozbyła się złoto czerwonych szat.
Lin zamierzała pójść nad jezioro – to miejsce wpływało na nią uspokajająco. A spokój to było coś, czego dziewczyna właśnie potrzebowała.

- Do jasnej cholery! Czy wy nie możecie się choć na chwilę skupić? Weasley, do ciebie też mówię!
Boisko do quiditcha stanowiło jedyny jasny element pośród wieczornych ciemności. Choć sytuacja na nim nie była w żadnym razie jasna. Wprost przeciwnie.
Siedmioosobowa grupa poruszała się bez ładu i składu. Jeden z pałkarzy gonił dwóch ścigających wywijając pałką, nie zwracając uwagi na tłuczki, śmigające nad ich głowami. Bramkarz – Simon, jak być może pamiętamy z pociągu – przyglądał się wyczynom rudzielca na miotle. A rudzielec ten kręcił piruety i wywijał koziołki, udając, że nie słyszy wrzasków kapitana.
Powietrze przecięły czerwone promienie i wszyscy zamarli, patrząc na Charliego Weasley, który podczas karkołomnego obrotu został trafiony zaklęciem i teraz zawisł kilkanaście metrów nad ziemią, trzymając się kijka miotły.
- Przestańcie się wydurniać i skupcie na tym, co mówię! – wrzasnął po raz ostatni i poruszył gwałtownie różdżką. – Zejdziecie na dół, albo go upuszczę.
Gryfoni, bo to ich drużyna odbywała właśnie trening, spojrzeli po sobie. Charlie był świetnym szukającym i Alan w normalnych warunkach nic by mu nie zrobił. Teraz był jednak tak rozwścieczony, że zagrożenie wydawało się całkiem poważne.
Charlie również musiał odczuwać to napięcie, bo krzyknął z przerażeniem:
- Złaźcie matoły! – a kiedy znajdował się dwa metry nad ziemią, ściągany przez kapitana, dodał: - A z tobą, Blewett, to się jeszcze policzę!
- Się zobaczy – syknął przez zaciśnięte zęby Alan Blewett i Charlie z hukiem wylądował na ziemi.
- Co wy robicie?! Wy się powinniście leczyć! Jutro gramy z Krukonami, a w tym roku mają o niebo lepszy skład niż ostatnio!
Tego Alan nie był pewien, ale czymś trzeba było ich przestraszyć, prawda? Na Charliego to jednak nie podziałało.
- Blewett, nawet jeśli są lepsi, to z nami i tak nie wygrają. Kto pokona Charlesa Weasleya?
- McGonagall, jak znów dowali ci szlaban za włóczenie się po lesie – mruknął milczący do tej pory Bill.
Pięć głów zwróciło się w jego stronę. Jego młodszy brat zainteresował się nagle czubkiem swojej miotły.
- Weasley… - Alan zbliżył się do rudzielca, który dosiadł miotły i uniósł się na bezpieczną wysokość. – Złaź jak do ciebie mówię!
Alan sięgnął do kieszeni szaty po różdżkę. Niczego nie znalazł.
- Nie krzycz tyle, bo ci gardło siadnie – Charlie uśmiechnął się beztrosko i podrzucił różdżkę swojego kapitana.
- Ty wredna ruda szumowino! Obiję ci tą piegowatą mordę, to przestaniesz pyskować!
Alan wyrwał miotłę z rąk bramkarza. Jednemu z pałkarzy odebrał atrybut i ruszył za Charliem, który zdążył odlecieć na koniec boiska, zatrzymując się przed bramkami. Wyraźnie czekał na Alana. Kiedy ten znalazł się kilka metrów od niego, Charlie obleciał pętle, w których udało mu się zmylić goniącego kapitana. W końcu obaj znikli w ciemnościach.
- A co z nami? – zapytał nieco zdezorientowany bramkarz, który po dwóch godzinach treningu marzył raczej o wygodnej kanapie w pokoju wspólnym, niż obawiał się o losy swojej miotły.
- Idziemy. Ci dwaj i tak nie wrócą, prędzej się pozabijają albo utopią w jeziorze – mruknął Bill, wsiadł na miotłę i odleciał w kierunku przeciwnym do tego, gdzie znikli jego brat i kapitan.
- A właściwie to czemu Bill nie jest kapitanem drużyny? – zapytał jeden z pałkarzy, nowoprzyjęty członek drużyny.
- Inne zobowiązania – odparł Simon. – Chyba wezmę miotłę Alana, co?

Aislin szybko dotarła do okazałej wierzby, której najniższe witki maczały się w wodzie. Nic dziwnego, drogę znała od lat i od lat przemierzała ją, gdy chciała pobyć sama. Wspięcie się na koronę drzewa zajęło jej trochę więcej czasu, bo kora była mokra i jej buty nie znajdowały punktu zaczepienia. W końcu jednak siedziała na swojej ulubionej, grubej i zadziwiająco wygodnej gałęzi.
Oświetlone boisko quiditcha zauważyła od razu, w końcu obiekt ten rzucał się w oczy pośród panujących dokoła ciemności.
Odwróciła się, teraz jej wzrok padał na drugi brzeg jeziora – pogrążony w mroku Zakazany Las. Tafla jeziora błyszczała ciemnym okiem niczym czarny diament.
- Ja naprawdę nie wiem, czemu ty się tak unosisz? – Ciszę zakłócił głos dobiegający zza jej pleców.
Odwróciła się znowu i dostrzegła dwie sylwetki nadlatujące od strony boiska.
- Nie wiesz? Zejdziemy na dół, to ci wyjaśnię!
Rozległ się śmiech. Po chwili Lin usłyszała świst i odgłos uderzenia. Ktoś zawisł na trzonku miotły.
- Widzisz, było się tak denerwować?
- Zaatakowałeś własnego kapitana!?
Chwila ciszy.
- Weasley, ty się nie gap tylko mi pomóż!
Lin poczuła na sobie czyjś wzrok.
- Kto tam jest? – zapytał któryś z chłopaków.
- Kot jakiś pewnie – mruknął drugi. – Słuchaj Charlie. Ja wiem, że takie gadki trafiają jak grochem o ścianę. Ale jak dalej będziesz narażał innych na…
- Dobra, Blewett. Idziemy, zimno się zrobiło.
- Nie przerywaj mi!
Dwie sylwetki na miotłach oddaliły się w stronę zamku. Ich głosy niosły się echem po błoniach.
Lin oparła głowę o pień starego drzewa i zapatrzyła się w gwiazdy. Gdy była mała, tata często zabierał ją wieczorem na dach. Siadali między kominami i szukali swoich gwiazd. Czasem towarzyszyła im mama. Ona, czarownica, umiała je nazwać. W końcu w szkole uczyła się astronomii.
Aislin nie lubiła tych wieczorów, kiedy mama była na dachu. Tamte chwile tylko z tatą miały w sobie coś magicznego, mimo że on był „tylko” mugolem.
Teraz, siedząc na gałęzi, szukała na niebie gwiazdy ojca. Minęło tyle lat… Niebo się nie zmieniło, gwiazdy nadal błyskały tym samym światłem. Jednak która z nich była właśnie tą, Lin nie umiała już powiedzieć.
Poczuła krople na policzku. Otarła je szybko rękawem – łzy?
Tylko deszcz. Pogrążona w myślach nie zauważyła, że zaczęło padać. Bluza i spodnie były już całkiem mokre. Czas wracać.
Ześliznęła się z drzewa i stanęła na ziemi. Ruszyła szybko w stronę zamku, kiedy za plecami usłyszała świst. Ktoś lekko wylądował.
- Samotny spacer w deszczu? – usłyszała za plecami znajomy głos. – Wieczór można spędzić w przyjemniejszy sposób.
Odwróciła się. Za nią stał najstarszy z Weasleyów („Zaraza, plaga jakaś!”) i zdejmował kurtkę.
- Tak – parsknęła, patrząc na a jego miotłę. – Nie ma to jak polatać sobie na miotle. Świetny sposób na deszczowy wieczór.
Bill nie odpowiedział, tylko podszedł do niej i zarzucił jej kurtkę na ramiona.
- Dziękuję, ale nie…
- Nie wydziwiaj, tylko właź.
Coś w głosie chłopaka kazało go usłuchać. Otuliła się szczelniej kurtką i usiadła na miotle.
- Trzymaj się, bo spadniesz – rzucił Bill, podrywając miotłę do góry.
Rzeczywiście, z mokrego trzonka spaść można bardzo łatwo. Odruchowo chwyciła sweter chłopaka.
Wznieśli się w górę. Deszcz wzmógł się, siekąc bezlitośnie ich twarze. Zerwał się wiatr, wdzierał pod ich mokre ubrania. Lin zaczęła drżeć – źle znosiła zimno. Kiedy w milczeniu dotarli do wieży Krukonów, rozległ się grzmot i niebo przecięła błyskawica.
- Gdzie jest okno twojej sypialni? – spytał Bill, odwracając się do dziewczyny.
Wskazała brodą najbliższą okiennicę. Nie było to co prawda okno sypialnie, bo i po co mu to?
Podlecieli.
- Właź!
- Przez okno?! Zgłupiałeś?!
- Nie to nie. – Poczuła jak Bill wzrusza ramionami.
Zastanowiła się. Nie uśmiechało się jej biec do wieży przez cały zamek w przemoczonych ciuchach.
- No dobra, wysadź mnie. Zawsze to jakieś nowe doświadczenie…
Miotła zawisła pod oknem i Lin postawił stopę na parapecie.
- Dzięki za…
Nie zdążyła dokończyć, bo gdy stanęła na mokrych kamieniach, poślizgnęła się i zachwiała niebezpiecznie. Bill złapał ją i przytrzymał, aż otworzyła okno.
Lin niezdarnie wgramoliła się do środka i wyjrzała, by pożegnać się chłopakiem. Jednak na zewnątrz nikogo nie było. Kolejna błyskawica przecięła niebo, nad zamkiem przetoczył się grzmot.
- Ostatnia burza w tym roku.
Aislin podskoczyła. W fotelu odwróconym do niej tyłem, siedziała Lora. Lin poznała po głosie.
- Bill?
Lin nie odpowiedziała, tylko podeszła do kominka, żeby ogrzać się przy ogniu. Lora nie musiała pytać – z twarzy współlokatorki wyczytała odpowiedź. Jednak to od niej chciała usłyszeć, że ten „wredny rudy wypłosz napatacza się na nią w najmniej odpowiednich miejscach”. Już to raz słyszała i sprawiło jej to niewypowiedzianą radość.
- Nie chodzi o to – tłumaczyła wtedy Lin – że go nie lubię. On jako Bill jakiś-tam jest mi obojętny. Ale on jako Prefekt Naczelny, jako członek gryfońskiej drużyny quiditcha i jako Gryfon wogóle działa mi tak jakby na nerwy!
Teraz Lin się nie odzywała. Lora wyciągnęła różdżkę i osuszyła jej ciuchy. Dziewczyna spojrzała na nią z wdzięcznością, lecz nadal siedziała przy ogniu.
- Tak nie znosisz Gryfonów, a jednak cię do nich ciągnie.
Lora ją prowokowała. Przez te kilka lat zdążyła już się dowiedzieć, co – poza rudymi Gryfonami – ją denerwuje.
- Nie ciągnie mnie. Oni sami się do mnie zlatują! – oburzyła się Lin.
- Tak, zwłaszcza ten jeden, konkretny.
Lin wstała.
- Wiesz, zachowujesz się jak tamte kretynki – wskazała na drzwi prowadzące do sypialni.
- Idę spać – mruknęła po dłuższej chwili milczenia. – Dobranoc!
Odchodząc, trzasnęła drzwiami.
Scarlet_witch
PostWysłany: Pią 16:11, 10 Mar 2006    Temat postu:

Też bym chciała tak wpaść w ramiona Billa...Razz
Ale do rzeczy. Mam nadzieję, że będzie ciąg dalszy, bo mnie zaciekawiło. Węsze tu albo przyjaźń albo mały romansik.

I tak jak Nel, czekam na więcej Billa Wink.
Nelusia
PostWysłany: Pią 14:45, 10 Mar 2006    Temat postu: Re: Irlandzki duszek

Ładnie, błędów nie widzę, ale za krótko!
I jest Bill! Mrrr. Na razie tylko w rozmowach dziewczyn, ale może potem będzie go więcej. Oby.
Podoba m się dlatego, że sama nie umiem pisać opowiadań, których akcja dzieje sie w Hogwarcie. Pewnie wyrosłam już ze szkoły.

Jedno pytanie

Cytat:
Najstarszy jest prefektem, i to tak skutecznym, że w zeszłym roku z jego ręki Ravenclaw stracił większość punktów


Czy osobiście odbierał im te punkty? Bo w HPiZF było napisane, że prefekci nie mogą odbierać punktów innym uczniom. Jedynie nauczyciele mogą to robić.

Podoba mi się i przepraszam za nieskładny komentarz, ale ciężko mi się komentuje utwory osób, które lubię.

Wena życzę!

Nel

Muszę Ci Neluś przyznać, że dawno nie czytałam ZF. I nawet nie pamiętam takiego wątku. Ale przecieć Hermi nie raz groziła bliźniakom, że im odbierze punkty...
Ale może trochę to zmienię, żeby było poprawnie politycznie.
Gryfonka Niepokorna.
yadire
PostWysłany: Pią 12:22, 10 Mar 2006    Temat postu: Irlandzki duszek

Rzucam Wam na pożarcie ochłap. Aż mi głupio z tego powodu. Ale po prostu chcę wiedzieć, czy to może zainteresować, a że Wy jesteście mi najbliższe i takie tam, to macie ten zaszczyt ocenić wstępny projekt. Nie jest to nawet pierwszy fragment, ale jeden z najlepszych i najdłuższych, jakie dotąd napisałam.
W tej chwili męczę scenę w pociągu - z tymi zawsze mam problem - więc macie taką dalszą migawkę.
Co o tym myślicie?

Ha! MAm! Udało mi się wreszcie z tym pociągiem! Mam nadzieję, że znośni. No, to teraz historia może toczyć się normalnym torem...



I
Angielskie niebo pokrywały ciemne deszczowe chmury. Co prawda deszcz nie zaczął jeszcze padać, ale pozostawało to tylko kwestią czasu.
Mijało południe. Hogwart Express godzinę temu opuścił londyński dworzec, na swoim pokładzie wioząc młodych czarodziejów.
Ostatnie okno ostatniego wagonu, mimo wiatru, pozostawało uchylone. Dziewczyna siedząca w nim zdawała się nie dostrzegać świata dookoła, zajęta mitologią celtycką. Co jakiś czas zirytowana marszczyła brwi, w odpowiedzi na głośne wybuchy śmiechu dobiegające z sąsiedniego przedziału. W końcu wściekle zatrzasnęła książkę i wstała. Wyszła na korytarz z zamiarem głośnego zwrócenia uwagi, ale w ostatnim momencie zrezygnowała. Swoje kroki skierowała do pociągowej toalety, by tam zaznać chwili spokoju.

Na zewnątrz rozpadało się na dobre. Zielona dolina, którą właśnie przejeżdżał pociąg, zmieniła się w szarobure bagno. Popołudniowe słońce zakryły ciężkie chmury sprawiając, że do ziemi przestały docierać jego promienie. Nawet czarodzieje nie lubią takiej pogody.
Przedział, który przed południem tak dał się we znaki naszej bohaterce, nadal trząsł się od śmiechu. Nic dziwnego, skoro zajmowało go najbardziej rozrywkowe towarzystwo od czasów Huncwotów - w tym również Bill Weasley i jego młodszy brat Charlie.
Bill nie brał udziału w konkursie na najdłuższe beknięcie. O ile rozumiał zachowanie brata – w końcu dwa lata młodszego – to jego właśni współlokatorzy wprawili go w zdumienie. Zwłaszcza, że to oni sami wymyślili te zawody…
- Charlie – szacunek. Wygrałeś! – Zauważył Simon Scurbe, kiedy rudzielec zakończył prezentację.
- W nagrodę stawiasz nam Ognistą w Hogsmeade – dodał Alan Blewett.
- A ty dokąd idziesz? – zwrócił się zwycięzca do Billa, który wstał i właśnie próbował przepchnąć się do drzwi.
- Tam, gdzie was nie ma.
Charlie wzruszył ramionami i sięgnął po musy świstusy pozostawione przez Billa na stoliku.

Toaleta w pociągu, nawet tak niezwykłym jak hogwarcki ekspres, nie jest zbyt przyjemnym miejscem. Zwłaszcza, jeśli na dworze zacina deszcz, a szczelność okienka jest wątpliwa.
Dziewczyna siedząca w niewielkim pomieszczeniu westchnęła ciężko i z trudem podniosła się z podłogi. Pociągiem zakołysało. Drobna postać zamachnęła się i chwyciła mały zimny przedmiot umocowany w ścianie. Klamkę, jak się okazało.
Zimny metalowy przedmiot, mimo silnego naciśnięcia, nie zadziałał. Drzwi nadal trwały w zamknięciu, jakby je ktoś przykleił do framugi.
Dziewczyna zaprzestała wysiłków i wprawnym ruchem sięgnęła poróżdżkę, noszoną zazwyczaj w kieszeni żółtej bluzy.
Różdżki nie było. Aislin przypomniała sobie, że na początku wizyty u babci schowała tę podstawę w wyposażeniu czarodzieja na dno kufra. I aż do teraz nie myślała o jedanastocalowym kawałku klonowego drewna.
- Cholera.
Zrezygnowana uderzyła w grube drewniane drzwi, nie spodziewając się nawet, jaki skutek może to wywołać…
Usłyszała czyjeś kroki. Znieruchomiała, zbyt przestraszona by się odezwać. W oczach stanął jej posępny rycerz, o którym przed chwilą czytała. Prychnęła, próbując się uspokoić. Niby skąd miał się tu wziąć rycerz z celtyckiej legendy? Rycerz polujący na młode dziewice…
Pociągiem znów wstrząsnęło, kiedy drzwi otwarły się na oścież, i dziewczyna wypadła na korytarz. Prosto w ramiona chłopaka, który wychodził właśnie z jej przedziału.
- Wild?
- Nie, mój duch – mruknęła dziewczyna i wyrwała się z ramion Weasley’a. – Co robiłeś w moim przedziale?
W głębu duszy poczuła ulgę, że kroki wydawał ktoś jak najbardziej realny.
Bill spojrzał na nią z niedowierzaniem.
- Ty zostawiłaś sama swoje rzeczy? I to jeszcze przy otwartym oknie? Myślałem, że jesteś bardziej odpowiedzialna…
Lin przepchnęła się obok wysokiego chłopaka, który zasłaniał wejście do przedziału.
- Cholera – przeklęła cicho, kiedy wzięła do ręki szatę ociekającą wodą. – Susz!
Spojrzała na Billa, który cały czas stał w drzwiach i najwidoczniej nie miał zamiaru stamtąd odchodzić. Już miał coś powiedzieć, kiedy za ścianą wybuchła kolejna salwa śmiechu.
- Długo tu będziesz tak sterczał? – warknęła Lin i zaczęłą przekopywać kufer w poszukiwaniu różdżki.
Bill usiadł na wytartym pociągowym siedzeniu i wyciągnąwszy nogi przed siebie, pogrążył się w lekturze. Lin zerknęła na niego z ukosa, rejestrując niedbale związane, długie rude włosy i całkiem ładne brązowe oczy z fascynacją śledzące tekst.
Dostrzegła też tytuł książki: „Klątwy faraonów: jak znaleźć skarb i przeżyć”.
Bill poczuł na sobie jej wzrok. Również na nią spojrzał. Dziewczyna prychnęła, ostentacyjnie odwróciła głowę i usiadła na swoim miejscu pod oknem.
Podróż mijała w pełnym napięcia milczeniu, przerywanym co jakiś czas gromkim śmiechem, dobiegającym zza ściany. Kiedy minęła połowa podróży, na korytarzu rozległo się dobrze znane skrzypienie kółek wózka ze słodyczami.
- Podać wam coś, kochaneczki? – zaświergotała wesoło kobieta zajmująca się sprzedażą smakołyków.
Dwójka siedząca w przedziale była tak pochłonięta książkami, że nie zauważyliby nawet łajnobomby rzuconej pomiędzy nich. Kobieta wzruszyła ramionami i głośno zamknęła drzwi.

Na dworze zapanował zmrok. Bill zniknął i Aislin mogła wreszcie przebrać się w szkolne szaty. Spakowała mugolskie ciuchy i książki, które leżały obok na siedzeniu – jeszcze chwila i znajdą się na stacji w Hogsmeade.
Otworzyła okno. Wiatr ustał. Przestało padać, choć ciemne chmury jeszcze się nie rozstąpiły. W oddali pojawiły się światła w oknach domów mieszkańców wioski. Aislin wiedziała, że dalej na północ, otoczony ciemnym lasem, wznosi się stary zamek. Gdyby nie chmury przysłaniające gwiazdy, mogłaby zobaczyć wieże rysujące się tle ciemnego nieba.
Pociąg zatrzymał się. Dziewczyna sięgnęła po sztruksowy płaszczyk, powietrze na zewnątrz było dość zimne. Pociąg zatrzymał się z łoskotem nie naoliwionych kół. Zostawiła kufer, lecz nie mogła rozstać się z torbą, do której schowała swoje ukochane książki.
W korytarzu spotkała się z bandą z sąsiedniego przedziału. Nie zwróciliby na nią uwagi, gdyby Bill nie zaproponował pomocy w uwolnieniu torby, która zaplątała się w jakiś metalowy haczyk w ścianie.
- Ty jesteś z Ravenclawu, prawda? – zapytał barczysty blondyn o roześmianych zielonych oczach. – Alan Blewett, kapitan i pałkarz Gryfonów, miło mi! – dodał, ściskając szczupłą dłoń dziewczyny.
- Aislin Wild – odparła, wyswobadzając dłoń ze spoconej ręki Gryfona. Reszta towarzystwa pośpieszyła za kolegą i po chwili Aislin znała nie tylko kapitana drużyny, ale również obrońcę i szukającego – Simona Scurbe’a i Charliego Weasleya.
- Bill – zaczął Alan – a skąd wy się właściwie znacie?
Aislin od dłuższego czasu próbowała przepchnąć się przez zatłoczony korytarz, by jak najszybciej znaleźć się na dworze. Teraz nareszcie jej się udało. Wyszła, nie zwracając uwagi na pytania chłopaków z tyłu. Napotkała ironiczne spojrzenie zielonych oczu.
- Cześć Liv – mruknęła nie licząc wcale na odpowiedź.
- Wild! – zza jej pleców rozległ się krzyk.
Zielone oczy zareagowały na tyle szybko, by zobaczyć pałkarza Gryffindoru, Williama Weasleya, wręczającego Aislin Wild dużą zieloną torbę.
Powozy bez koni już czekały, by zawieźć adeptów magii do Hogwartu. Gdzieś nad ich głowami rozległ chrypiący, donośny głos.
- PIRWSZOROCZNI! Do mnie! Pierwszoroczni!
Aislin poczuła na nosie kroplę deszczu. Spojrzała w górę. Znów zaczęło padać.

II
Dormitorium Krukonów nie zmieniło się od zeszłego roku. Wysokie półki z księgozbiorem, którego mogłaby pozazdrościć sama pani Pince. Kominek ze zdjęciami kolejnych pokoleń mieszkańców domu Roweny. Fotele i kanapa zapraszające do odpoczynku po długiej nauce. I te same twarze…
Bycie siódmoklasistką nie jest łatwe. Wszyscy cię obserwują – nauczyciele, podejrzewając o romans z całą męską częścią wieży; młodsi uczniowie stawiający sobie ciebie za wzór; rówieśnicy, którzy zastanawiają się z kim pójdziesz na ten durny bal.
Na to wydarzenie podobno czeka się całą szkołę. Dziewczyny w sukienkach, chłopcy z kwiatkami. Król i królowa… Niby szkoła dla czarodziejów, a zwyczaje jak najbardziej mugolskie!
Pokój wspólny był dziś wyjątkowo tłoczny, jak na pierwszego września. Zazwyczaj wszyscy są tak zmęczeni podróżą, że od razu idą spać. Kanapę zajmowały Eloise Calbot i Liv Triver, współlokatorki Lin.
- Lin! – krzyknęła Eloise do znikającej w drzwiach sypialni dziewcząt Aislin.
- Chodź tu! Pogadamy sobie – dodała Liv.
Lin zawahała się. Te dwie nie przyznają się w miejscu publicznym do znajomości z nią. Ciekawe czego chcą?
„Jak nie podejdziesz, to się nie dowiesz” powiedziała sobie w duchu i zajęła miejsce na fotelu.
- Jak tam wakacje? – zaszczebiotała Eloise i nie czekając na odpowiedź kontynuowała. – Nie wiedziałyśmy, że utrzymujesz tak zażyłe stosunki z Gryfonami…
- Zwłaszcza tymi, którzy przyczynili się do naszej przegranej w zeszłym roku – dodała Liv.
- Nie utrzymuję z Billem żadnych stosunków.
Liv zmrużyła oczy.
- I nawet jesteście już po imieniu – zauważyła złośliwie Eloise.
Aislin poprawiła szatę i wstała, rzucając rozmówczyniom wściekłe spojrzenie.
- Jeśli tylko o to wam chodziło, to dobranoc.
Odeszła w stronę dormitorium dziewcząt i znikła za drzwiami z napisem: Siódmy rok. Dziewczęta. Osób: 4.

Na łóżku, wśród sterty rozrzuconych ciuchów, siedziała pulchna brunetka i kątem oka obserwowała Lin. Dziewczyna weszła i starannie zamknęła za sobą drzwi („Niech te dwie nie myślą, że udało im się mnie wkurzyć!”). Podeszła do swojego łóżka, bardzo energicznie otworzyła swój kufer i wyciągnęła stary, zniszczony kawałek materiału. Po chwili na ziemi wylądowały strzępki szarej tkaniny.
- Ciekawy sposób na odreagowanie.
Aislin drgnęła i spojrzała w kierunku, skąd dochodził głos.
- Cześć Lora. Nie zauważyłam cię – powiedziała ponuro Lin.
Usiadła na łóżku, zrzuciwszy z niego uprzednio kołdrę i dwie poduszki.
- Nie będą mi mówiły, co mam robić!
- No oczywiście, że nie – powiedziała spokojnie brunetka. – Co porabiałaś w wakacje?
Lin mimo woli się uśmiechnęła.
- Nic specjalnego – powiedziała obserwując, jak jej współlokatorka za pomocą różdżki transportuje pościel z podłogi na łóżko. – Byłam u mojej babci w Irlandii. Mama i tata mieli wreszcie trochę czasu dla siebie.
- Uważaj, żeby za dziewięć miesięcy nie zrobili ci małej niespodzianki.
Lin podniosła poduszkę i cisnęła nią w sąsiadkę.
- Raczej mi to nie grozi. Nie są w zbyt… rodzinnych układach.
- Wiesz Lin? Ja zawsze się zastanawiałam, czemu ty jesteś Ravenclawie.
Lin odłożyła piżamę w słoniki („Wnusiu, weź do szkoły tę piżamkę! Przecież masz dopiero siedemnaście lat!”).
- Też ci się zebrało na wyznania – prychnęła i zamilkła na chwilę. - Tiara powiedziała, że to jedyny dom, do którego bym pasowała.
- Jak na mój gust ty jesteś Gryfonką. Wybuchowa, nerwowa i takie tam. No i ruda, jak Weasleyowie.
Lin wzięła piżamę i ruszyła w kierunku łazienki. Weasleyowie! Rude przekleństwo Krukonów! Najstarszy jest prefektem, i to tak skutecznym, że w zeszłym roku za jego sprawką Ravenclaw stracił większość punktów i przegrał Puchar Domów. Ten młodszy, pomijając, że kolejny prefekt, to jeszcze szukający. I to świetny, w czym wszyscy uczniowie byli zgodni. Od czasów legendarnego Jamesa Pottera takiego szukającego Hogwart jeszcze nie widział.
Kiedy myła zęby, do łazienki wsunęła się głowa w ciemnych loczkach.
- A to prawda, że zaznajomiłaś się z nowym naczelnym? – zapytała Lora, zamykając za sobą starannie drzwi.
Lin wypluła pastę do umywalki.
- Tak.
Nie dodała nic więcej, więc Lora postanowiła nie poruszać drażliwego tematu. Choć korciło ją, by wyciągnąć z koleżanki szczegóły. O ile znała Lin – a przecież siódmy rok mieszkają razem – ich rozmowa musiała być interesująca. I fakt, że siedzieli w jednym przedziale… Dziennikarski zmysł Lory węszył sensację.


Wrzesień minął wszystkim na wspominaniu wakacji i ponownym oswojeniu się ze szkolnym rygorem. Nie, żeby ten był jakoś specjalnie surowy. Jednak powrót do nauki po dwóch i pół miesiącach laby nie był przyjemny. Zwłaszcza dla ostatniej klasy, która w tym roku miała pożegnać szkolne mury. A przedtem zdać owutemy.
- Cholera jasna! – Aislin rzuciłą książką od transmutacji na stolik, zwracając tym uwagę kilku piątoklasistów, grających w ruchome bierki. – Lora… - jęknęła po chwili. – Pomóż mi!
- Nie mogę – odparła znad sterty pergaminów zapytana.
Aislin spojrzała z obrzydzeniem na ryciny przedstawiające przemianę świecznika w papugę. Profesor McGonagall uparła się, żeby uczniowie powtórzyli na jutro cały materiał z pierwszej i drugiej klasy.
- A co ty właściwie robisz? – zapytała, chcąc na chwilę zapomnieć o świecznikach, papugach i wszelkich innych tego typu atrakcjach.
- Składam gazetkę. Jutro ma się ukazać, a ja nadal nie mam wszystkich materiałów.
Pochyliła kędzierzawą głową nad makietą i z uporem machała różdżką. Jakkolwiek jednak nie układała treści, nadal miała wolne co najmniej jakieś pół kolumny.
Aislin ze złością ciskała piórem, zwracając na siebie uwagę innych. W końcu zrezygnowana zwinęła pergaminy, zamknęła książki i podeszła do Lory.
Wzięła do ręki pergamin zapisany niestarannym, ale w miarę czytelnym pismem. Zdecydowanie chłopięcym. Kiedy zgłębiła się w treść, przypomniała sobie podróż pociągiem. Artykuł dotyczył królowej Hatszput, władczyni Egiptu.
Odwróciła kartkę, ale nie znalazła autora.
- Kto to napisał? – zwróciła się do Lory.
Ta rzuciła okiem i powróciła do makiety.
- Weasley. Ten w długich włosach.
- On pisze?
- Oj, Lin! – zdenerwowała się Lora. – Nie męcz. Poucz się czegoś. Albo znajdź sobie jakieś inne twórcze zajęcie.
Dziewczyna wzruszyła ramionami i wyszła z dormitorium. Późny spacer dobrze jej zrobi.


Cd mam nadzieję n Smile

Powered by phpBB © 2001,2002 phpBB Group